Suwalskie Wieści
WSPOMNIENIA MARKA
I
Do Technikum Budowlanego trafiłem trochę przez
przypadek. Po skończeniu podstawówki chciałem dostać się do Liceum Plastycznego
w Supraślu, jednak moja rodzina orzekła, że na sztukę będę miał jeszcze czas,
a póki co, dobrze byłoby, abym miał jakiś konkretny zawód. W taki oto sposób
moje papiery powędrowały do Technikum Budowlanego.
Technikum Budowlane w Zespole Szkół Technicznych
w Suwałkach było szkołą, która dopiero się tworzyła. W 1978 roku były
tylko dwie starsze klasy, moja była trzecią z kolei. Trafiłem tam z Irkiem
Wawrzynem, z którym przechodziliśmy podstawówkę i część przedszkola. Pierwsze
wrażenie było takie, że nasza nowa klasa była duża - zawsze miała ponad
trzydziestu uczniów, zdarzało się, że przekraczała czterdziestkę.
Byłem pierwszym uczniem w naszej klasie,
który złapał dwóję. Nie nauczyłem się na pamięć Bogurodzicy, no i podczas odpytywania
wpadłem. Zawsze miałem awersję do bezmyślnego uczenia się na pamięć
wierszy, formułek i teorii. Mój bunt zaczął się już w szkole podstawowej,
gdzie bez zająknięcia musieliśmy znać połowę Reduty Ordona. Wklepywaliśmy
do pamięci strofy po to, by przez kilka minut recytować przed nauczycielem
i szybko usunąć je z pamięci. Nie było w tym nic kreatywnego.
Na następnej lekcji polskiego pomogłem
rozwikłać dość zawiłą dla wszystkich genealogię piastowskich władców i
to chyba zwróciło na mnie uwagę polonistki, pani Marii Czygier.
II
Każdy, kto kiedykolwiek był uczniem
Marii Czygier, musi przyznać, że jest to pedagog o nieprzeciętnej
osobowości. Nie było ucznia, który byłby obojętny wobec polskiego.
Część - na myśl o lekcji języka ojczystego - paraliżował strach, inni uważali ów
przedmiot za jeden z najbardziej fascynujących, jakie proponowała szkoła.
Należałem do drugiej grupy.
Lekcje języka polskiego pozwalały
na ryzyko, które ważne jest, kiedy ma się kilkanaście lat. Nie był to
przedmiot polegający na biernym przyswajaniu materiału. Na lekcji można
było podjąć grę w obronie negatywnego bohatera lub znaleźć rysę na świętości.
Wszystko pod warunkiem, że potrafiło się uzasadnić swój punkt widzenia.
To były lekcje kreatywne, zmuszające do myślenia. Kiedy mieliśmy dyskutować o
przerabianym Hamlecie, znaliśmy Otella, Króla Leara i Szekspirowskie Sonety.
Kłóciliśmy się o to, komu bardziej należy się Nagroda Nobla: Czesławowi
Miłoszowi czy Julio Cortazarowi. Kłóciliśmy się o Witkacego, o jego kobiety,
narkotyki, alkohole, niemyte dusze i jego śmierć w Jeziorach, w dzień po
przekroczeniu polskiej granicy przez Armię Czerwoną (o czym mówić wówczas
nie było wolno).
Urządzaliśmy po księgarniach,
bibliotekach i w antyk-wariacie istne polowania na książki i jeśli
ktoś wyłowił coś ciekawego, stawało się to obowiązkową lekturą dla
nas wszystkich. Dawno byliśmy po lekturze Stu lat samotności i
Jesieni patriarchy, gdy w 1982 roku Gabriel Garcia Marquez otrzymał
literackiego Nobla - była to jakby nagroda dla wszystkich iberoamerykańskich
twórców. Choć do dziś twierdzę, że powinien ją otrzymać Cortazar.
Odkrywałem poezję surrealistyczną: Bretona,
Eluarda, Aragona, Chara, polskie pochodzenie Apollinaire'a, mroczną
duszę Dostojewskiego i "drogę do zamku" Kafki (od p. Marii Czygier
otrzymałem w prezencie kafkowski Zamek i tę książkę mam dzisiaj ze
sobą w Warszawie). Te lektury były ciekawsze niż cała polska twórczość
okresu międzywojennego. Szaleństwo i metoda Carpentiera poruszała zagadnienia
władzy, lektura Camusa zrobiła ze mnie przeciwnika kary śmierci.
Czytaliśmy w każdej wolnej chwili.
Irek Wawrzyn nudne lekcje spędzał na czytaniu spod ławki Alfreda Jarry'ego
lub Steinbecka.
(cdn.)
Marek Sobczak
Powrót - inne wieści